Wycieczka do Triestu

Zdecydowanie najfajniejszą (przynajmniej dla mnie) częścią wyjazdu na Erasmusa jest podróżowanie. Wyjechałem do Słowenii i z uwagi na to, że jest to mały kraj, mam możliwość zwiedzania również jego sąsiadów, ponieważ podróż ani nie kosztuje dużo, ani nie trwa długo. Włochy, Austria, Węgry, a może inne kraje byłej Jugosławii, jak na przykład Chorwacja? Do wszystkiego jest blisko, a dzisiaj odwiedziłem wraz ze znajomymi pierwszy z wymienionych krajów, a konkretniej - Triest.


Jest to włoskie miasto portowe, znajdujące się poza Półwyspem Apenińskim (tym butem), przy granicy ze Słowenią. Tak konkretniej, to tutaj. Aglomeracja prezentuje stereotypowy, włoski krajobraz miejski - wąskie uliczki, jeszcze węższe chodniki, gęsta zabudowa, liczne wzniesienia, pełno malutkich samochodów i oczywiście skuterów. Na prawie każdej ulicy znajdują się restauracyjki lub kawiarnie. Możliwe nawet, że na każdej.

Remont ulicy? Pfff. Ogródek w kawiarni musi być.

No ale miałem o wycieczce. Naszą wyprawę rozpoczęliśmy już o godzinie 7 rano i pierwsze co zwiedziliśmy to... Restauracja McDonald's na dworcu w Lublanie. Okazało się bowiem, że nasz autokar jest opóźniony o godzinę. W rezultacie z dworca wyruszyliśmy półtorej godziny później niż planowaliśmy, co oznacza, że mogliśmy spać półtorej godziny dłużej... ehhh.

W tym miejscu chciałbym wspomnieć o podróżach po Słowenii w porannych godzinach. Wstać jest bardzo trudno, ale myślę, że warto. Nie wiem czy jest tu tak tylko podczas jesieni, ale jak do tej pory za każdym razem kiedy jechałem na wycieczkę i widziałem wschód słońca byłem zauroczony mgłą. Tak, mgłą. Tu wszędzie jest mgła. Tutaj, tam, za tobą, przed tobą i z boku też. Kiedy słońce wstaje i napełnia świat ciepłymi barwami, mgła zaczyna się unosić. Siedząc w autokarze miałem raczej wrażenie, że lecę samolotem krążącym pomiędzy górami i co jakiś czas nurkującym w chmurach. Z resztą, na zdjęciach z mojej poprzedniej wycieczki (Bled i Bohinj) widać, jak dużo uroku może dodać krajobrazowi mgła.

Kiedy nasz wątpliwej jakości autokar w końcu zawitał do Triestu, za jego szybami ukazał nam się wspaniały widok. Do miasta bowiem wjeżdża się z góry, czyli jadąc w jego kierunki widać budynki, porty, łodzie, ulice... No całe miasto ^.^ Swoją drogą, to podziwiam kierowców autokarów, że potrafią tymi wielkoludami manewrować na tych malutkich, wąskich włoskich uliczkach.

Po opuszczeniu autokaru podzieliliśmy się na grupy. Chyba nawet tego nie planowaliśmy, tylko tak jakoś wyszło. Ja zostałem z Karoliną, Tomkiem i Marcinem. Postanowiliśmy, że na początku udamy się na "plażę". Co prawda plaża w Trieście to zabetonowany plac, gdzie już 10 centymetrów od jego krańca woda ma kilka metrów głębokości, ale postanowiłem pozwolić sobie na odrobinę finezji. W mieście odbywało się prawdopodobnie jakieś święto lub zawody - przy brzegu, do "plaży" przycumowanych było mnóstwo żaglówek, a część z nich właśnie wypływała w morze. Z lądu wszystko obserwował niemały tłum gapiów. W tym i my :)






Zaraz przed plażą znajduje się Piazza Unità d'Italia (Plac Zjednoczenia Włoch), a dookoła niego (nie licząc strony graniczącej z plażą) znajdują się bardzo ładne, zabytkowe budynki, w tym Palazzo del Governo (siedziba rządu). Z placu wyrasta kilkumetrowa fontanna, przy której uliczny grajek grał na pianinie elektrycznym. Zwykle widok kogoś grającego na ulicy jest dla mnie irytujący, tu jednak muszę przyznać, że chłopak grał naprawdę ładnie, a jego muzyka nadawała temu miejscu dodatkowego uroku.





Za placem, kierując się na południe trafiliśmy na kościół pod wezwaniem Matki Bożej Większej (Parrocchia Di Santa Maria Maggiore). Wnętrze kościoła było proste, ale jednocześnie duże i strzeliste. Brakło w nim bogatych zdobień, nie licząc pięknie udekorowanego ołtarza głównego.



Kolejnym punktem wycieczki był zamek Castello Di San Giusto i znajdujący się przy nim pomnik kadetów poległych w wojnie wyzwoleńczej (a przynajmniej tak twierdzi google translator). Naprzeciwko zamku znajduje się kościół, którego dzwonnica została udostępniona turystom jako punkt widokowy, z którego widać prawie cały Triest. Nie jestem amatorem ani morza ani zwiedzania miast, jednak muszę przyznać, że widok był niczego sobie. Mnóstwo zimno białych domów z szorstko czerwonymi dachami, aksamitny błękit morza łączącego się ze słodko bielejącym niebem, hałaśliwa zieleń drzew i wszystko skąpane w świetle płynącym ciurkiem wprost z popołudniowego słońca. Ładny widok. A słówko na dziś to "synestezja".







Ostatnim punktem (nie licząc pizzy w ramach obiadu) naszej wycieczki były ruiny amfiteatru w Triest. Znajdują się one niemal w środku miasta, otoczone blokami, sklepami i urzędami. Same jednak mają za sobą znacznie dłuższy kawał historii niż okalające je budynki.





Na koniec poszliśmy jeszcze na pizzę (w końcu byliśmy we Włoszech hehe), a potem trochę odpocząć na plaży. Nasz autokar do Lublany, obsługiwaną przez tą samą sieć co poranny, oczywiście się spóźnił. Tym razem jednak "tylko" 45 minut. Nie polecam chorwackich linii autobusowych ^^"

Triest okazał się być mniejszym miastem i znacznie bardziej zaludnionym niż się spodziewałem. Poruszanie się po chodnikach bez wchodzenia na jezdnię było niemal niemożliwe. Z każdej strony w każdą maszerowali ludzie, a jezdnie zapchane były samochodami i skuterami. Powodowało to męczący natłok bodźców, szybko opróżniający nas z zapasów sił. Do tego przykre wydało mi się skomercjalizowanie atrakcji turystycznych do granic możliwości, czy nawet przekroczenie tych granic. Przy niemal każdym zabytku stragany, sklepiki, zabawki itd. Kto by nie chciał podziwiać panteonu zjeżdżając z tęczowej, dmuchanej zjeżdżalni?


Niemniej jednak Triest ma swój urok. Prawie każdy budynek w jego centralnej części jest zabytkiem z pięknymi zdobieniami. Przekradając się małymi, wąskimi uliczkami można natrafić na placyki, fontanny, rzeźby, pomniki. Myślę, że jest to miasto w którym warto się zgubić na kilka godzin. Potem jednak zaczyna już być męczące.







Komentarze