Są czasem takie dni...

6:40 dzwoni budzik. Rzucam się żeby go wyłączyć i nie budzić współlokatora. Ekran telefonu gaśnie, rozglądam się dookoła. Ciemno, zimno, zza okna dochodzą do mnie odgłosy deszczu. Pokój wypełniony ciemnością przeszytą jedynie kilkoma strugami światła z latarni ulicznej, wlewającymi się do pokoju przez otwory w zasłonach. Strumień świadomości zdążył już dotrzeć do mojej głowy. Niewyspany rozważam moją sytuację.


Jest fatalnie. Moje łóżko zdaje się łamać prawa fizyki i im bardziej próbuję się od niego oddalić, tym większe pole grawitacyjne emituje. Walczę sam ze sobą - trzeba wstać na zajęcia. W końcu udaje mi się założyć klapki. Tajemnicza, mroczna i potężna siła, nazywana przez największych arcymagów Lenistwem, próbuje przygnieść mnie do poduszki. Opieram się jej jednak, skutecznie osłaniając się zaporą z Poczucia Obowiązku. Podnoszę tyłek.

Boże spraw, żeby mi się chciało, tak jak mi się nie chce.

Niczym dziecko stawiam niepewne kroki w drodze do szafy. Wyjmuję pierwszą z brzegu koszulkę, majtki i parę skarpetek. Swoją drogą, czymś co bardzo ułatwia wczesne wstawanie jest posiadanie wielu takich samych skarpetek. Znacząco zmniejsza to ryzyko założenia w półśnie dwóch różnych. Biorę wszystko pod pachę i czołgam się do łazienki. Staję przed drzwiami, klikam pstryczek.

BUM! Nic nie widzę! Oślepienie! Czy to już Niebo? Czy to mój koniec? Oczy zdają mi się płonąć. Osłaniając ręką twarz, wkraczam do jądra jasności - do łazienki. Powoli przyzwyczajając wzrok do światła szukam szczoteczki. Ostatkiem sił szoruję zęby. Przebieram sie i wychodzę z łazienki.

Cholera! Jak późno! Szybko, szybko, jeszcze szybciej. Śniadanie, spakować się. Smarujętostanalewampiciewkładamlaptopadoplecakazakładamkurtkęjemtostaniemaczasunaspacje. Biegiembiegiembiegiembiegiem. Wychodzę.

Deszcz, mokro, wszystko się klei, zimno, wieje. Szybkim krokiem maszeruję na uczelnie. Ochlapał mnie samochód. Trudno, trzeba iść. Mijam w końcu teren zabudowany, teraz przeprawa przez leśną ścieżkę prowadzącą do budynku wydziału. Błoto, wszędzie błoto. Ślizgam się na błocie i kamieniach, brnę przez odmęty lasu, owce zza zagrody obok ścieżki mają ze mnie niezły ubaw. Potykam się o własne nogi ze zmęczenia. Tańczę już ze śmiercią ostatnią figurę Dance Macabre recytując Krótkość Żywota, ale daję radę. Wydział jest już, już... Dotarłem! Biegiem na górę po schodach, nie ma czasu czekać na windę. W której to sali? A, 11, ok. Biegiem. 5 Minut spóźnienia. Dobiegam do drzwi, naciskam klamkę...


Zajęcia odwołane.


... że chce się rzucić to wszystko w cholerę i wyjechać w Bieszczady.

Komentarze