Wycieczka do ojczyzny małych samochodów

W dniach 14-20.11.17 odwiedził mnie w Lublanie mój brat - Artur. Ponieważ przyjechał samochodem, który wypożyczył na lotnisku niedaleko Wenecji, mieliśmy możliwość podróżowania niezależnie. Mam tu na myśli niezależność od autobusów, pociągów, terminów etc. Dogadaliśmy się jeszcze z Karoliną oraz Tomkiem i w czwórkę wyruszyliśmy na wycieczkę. Kierunek - Włochy, a konkretniej Wenecja oraz Bolonia.

Wycieczka trwała dwa dni. Wyruszyliśmy wcześnie rano, aby mieć jak najwięcej czasu na zwiedzanie. Plan zakładał dotarcie do Wenecji około godziny 10 rano, tak aby mieć czas na dojście do miejsca spotkania osób chętnych na free-tour po tym mieście. Niestety spóźniliśmy się kilka minut i niezbyt miła pani przewodnik nie pozwoliła nam wziąć udziału we free-tourze. Do tego jeszcze nawiążę w dalszej części wpisu, ale teraz - ponieważ nie chcieliśmy zmarnować tego czasu, który zarezerwowaliśmy sobie na free-tour, udaliśmy się na zwiedzanie samodzielne.


Zanim jednak opiszę to co widzieliśmy, warto powiedzieć coś o Wenecji. Jak pewnie większość ludzi wie, jest to miasto położone na wyspach. Wyspy oddzielone są kanałami, po których pływają najróżniejsze łodzie, a połączone są mostami oraz systemem komunikacji wodnej. Mniej osób jednak wie, że Wenecja jest ciągle zalewana przez morze. Kilkadziesiąt razy do roku chodniki w tym mieście zalewane są wodą na kilka godzin. W niższych partiach miasta - na przykład na Placu Św. Marka - woda potrafi sięgać nawet do pasa, a w wyższych - do kolan. Zwykle jest to jednak około 20cm wody. Miasto jest do tego już przyzwyczajone i przygotowane, jednak o tym wspomnę jeszcze później. Teraz czas na maski.

Obecnie, w Wenecji, co roku odbywa się karnawał, który trwa kilkanaście dni i ma miejsce na początku lutego (najbliższy odbędzie się w dniach 27.01-13.02.18). Jest to najpopularniejszy karnawał w Europie. Nieodłączną częścią zabawy są maski, które stały się już wręcz symbolem Wenecji. Można kupić najróżniejsze maski w wielu sklepach tego miasta. Karnawał przyciąga mnóstwo turystów, a trzeba tutaj też dodać, że Wenecja tonie (hehe) w turystyce. Średnio każdego dnia to miasto jest odwiedzane przez półtora raza większą liczbę turystów, niż wynosi liczba mieszkańców. Sprawia to, że główną i praktycznie jedyną dziedziną pracy tu uprawianą jest turystyka.




No dobsz, pora na naszą wycieczkę! Na pierwszy rzut obraliśmy za cel najbardziej popularne miejsce w Wenecji - Plac Św. Marka. Zanim jednak tam doszliśmy mieliśmy przyjemność zaprzyjaźnić się z tutejszymi uliczkami, mostkami, zabudową i kanałami. W całej Wenecji nie da się poruszać inaczej niż pieszo. Samochody w ogóle nie wchodzą w grę. Rower... no nie wiem, według mnie się nie da, ale pewnie trafiają się szaleńcy, którzy lubią krążyć w kółko na trasie mającej 100m. Jedyny środek transportu jaki mi przychodzi do głowy, którym można by się poruszać po tutejszych chodnikach to hulajnoga, a to i tak z trudem. Oczywiście są jeszcze łodzie. Gdyby kogoś zastanawiało jak działa tutaj transport towarów - głównie na łodziach, potem na wózko-taczkach. Jak działa policja, karetki, straż pożarna? Nie mam bladego pojęcia.








W końcu jednak udało nam się dotrzeć w okolicę Bazyliki Św. Marka. Okolica roi się od turystów i od zabytków. Na każdym rogu jest coś wartego uwagi. Aż trudno się zdecydować czemu poświęcić więcej uwagi, a czemu mniej. Duże wrażenie robi także Grand Canal - wijący się przez środek miasta największy kanał wodny. Mieliśmy przyjemność przejść po moście pontonowym na tym kanale - śmiesznie bujało :)

Kościół San Zaccaria.

Widok na kościół San Giorgio Maggiore.

Pałac Dożów.

Dół dzwonnicy Św. Marka.

Przód Bazyliki Św. Marka.


Plac Św. Marka.

Zdobienia na latarni. Skrzydlate lwy - pamiętasz? To symbol Wenecji.

"Eee?"


Widok na Santa Maria della Salute.

Załamania czasoprzestrzeni

Wewnątrz samej Bazyliki nie można było jednak robić zdjęć. Wnętrze jest bardzo imponujące. Bazylika jest naprawdę ogromna, zdobienia znajdują się w niewielu miejscach, ale są niezwykle ładne. W całej Bazylice panuje półmrok, co jeszcze wzmacnia wrażenie i zmniejsza obserwatora w stosunku do ogromu kościoła.

Na placu, albo raczej dookoła placu Św. Marka lata mnóstwo gołębi i mew. Niby nic nadzwyczajnego, ale jest ich tam tak wiele i są tak irytująco przyzwyczajone do ludzi, że są wręcz agresywne. Rzucają się na osoby jedzące kanapki. Ba! Rzucają się nawet na osoby po prostu trzymające coś w ręce, albo siedzące na ławce. I to dosłownie rzucają. Siadają na ramionach i dziobią kanapki lub telefony. 

Jak już wspomniałem, Wenecja jest często zalewana przez morską wodę, a plac Św. Marka tonie najczęściej, ponieważ jest położony najniżej. Podczas naszej wycieczki na prawie wszystkich ulicach widzieliśmy sterty metalowych rur, stelaży i swego rodzaju desek. Dopiero po pewnym czasie dotarło do mnie co to jest - są to specjalne małe mosty, czy po prostu chodniki na nóżkach. Kiedy pada deszcz lub przychodzi przypływ i chodniki są zalewane, owe deski i rury ustawianie są na chodnikach w taki sposób, aby piesi mogli suchą stopą poruszać się pomiędzy budynkami. Dodatkowo, przy wejściach do budynków można zauważyć metalowe pionowe szyny (przy framudze drzwi). W owe szyny wkłada się metalowe zapory i gdy Wenecja jest zalewana, dzięki nim woda nie wlewa się do sklepów i domów.


Dość przytłaczający jest też fakt, że w całej Wenecji jest bardzo mało trawników i drzew. Miasto jest zabetonowane od góry do dołu. Tylko na niektórych placykach znajduje się jedno albo dwa drzewa, do tego dość marne i nieduże. Podczas naszej wycieczki znaleźliśmy tylko jeden ogródek pełen zieleni, reszta miasta to same kamienie i beton.


O tym, że lew ze skrzydłami jest symbolem Wenecji pisałem już w innym poście, dlatego nie będę zbędnie przedłużał. Powiem tylko, że owe lwy można spotkać prawie wszędzie - od małych płaskorzeźb na budynkach czy rzeźbach na latarniach, aż do takich dużych, będących wręcz pomnikami, jak na przykład ten na zdjęciu poniżej.


Obiecałem, że wrócę jeszcze do tematu free-toura. Poszliśmy na kolejną turę, cztery godziny później. Tym razem prowadzoną przez inną panią przewodnik. Co ciekawe, jej nie sprawiało problemu to, że ktoś się spóźnił tyle ile my wcześniej i nikogo nie wyrzucała. Niby nic, ale taka jedna baba w fioletowym berecie może popsuć humor na pół dnia... ehhh, no nic.

Co do free-toura - był naprawdę słaby. Wycieczka prowadziła przez jedną ze "zwyklejszych" dzielnic Wenecji, a nie przez te najbardziej turystyczne. Teoretycznie było to motywowane tym, że te najbardziej sztampowe i znane miejsca można zwiedzać z wujaszkiem Google. W praktyce jednak wyglądało to tak, że chodziliśmy po zwykłych uliczkach Wenecji, zatrzymywaliśmy się w nieco większych miejscach, a pani przewodnik opowiadała coś o mieście (a nie o miejscu w którym się zatrzymaliśmy, nie licząc kilku wyjątków). Równie dobrze, mogliśmy stać w miejscu, posłuchać o mieście i się rozejść. Jeżeli ktoś planuje zwiedzać Wenecję, stanowczo odradzam wzięcie udziału w tutejszym free-tourze. Jedyną jego zaletą jest otrzymanie małej mapki Wenecji. Jednak zamiast marnować na to dwie godziny życia, lepiej jest spędzić 15 minut na Wikipedii i pospacerować samemu.

Ładna uliczka w Wenecji.

Jedyny most w Wenecji bez barierek.

Ciekawe jak wracają do domu po imprezie.

A tym kościele widnieje 12 figur przedstawiających 12 apostołów. Co ciekawe jest wśród nich także Judasz (zwykle zamiast niego przedstawia się Św. Mateusza), jednak on jako jedyny nie posiada brody - symbolu mądrości i dostojeństwa.

Moje buty i chodnik (już nie mój).

Cysterna na wodę. W Wenecji nie ma studni, bo woda jest słona. Zamiast tego są cysterny na wodę deszczową. Obecnie wszystkie są zamknięte, bo doprowadzono już wodociągi.

Na tym nasza przygoda z Wenecją dobiegła końca. Pozostało już tylko wrócić na parking, znajdujący się zaraz za mostem prowadzącym do miasta na wyspach. Podczas drogi powrotnej zaszło już słońce, ukazując nam nocne oblicze Wenecji. Wszędzie pełno światełek, migające wystawy sklepowe, zapalone światła w niektórych mieszkaniach, latarnie przy chodnikach i w kanałach. Bardzo ładny widok, warto poczekać na zachód słońca będąc w tym miejscu.


Z obolałymi nogami wsiedliśmy w końcu do samochodu i udaliśmy się w stronę noclegu. Na miejscu spotkała nas bardzo miła niespodzianka. Zarezerwowany przez nas nocleg okazał się być w pełni wyposażony mieszkaniem. Dostaliśmy od właścicielki również jedzenie, mimo, że nie było ono w ofercie. Śniadanie, ekspres do kawy, różne smaki herbat, zniżki do pobliskiej pizzerii, cieplutkie łóżka z kocykami i kilkoma poduszkami, ręczniki, mydła, szampony... Wszystko czego dusza zapragnie. Aż szkoda, że spędziliśmy tam tylko jedną noc. Gdyby ktoś szukał noclegu pomiędzy Wenecją i Bolonią, bardzo polecam "La casetta in piazza" - Piazza Martiri della Libertà 180/3, 45020 Pincara, Włochy (można znaleźć na Booking.com).





Najśmieszniejszy samochodzik jaki widziałem. Stał niedaleko naszego noclegu.

Pobyt w tym miejscu był czystą przyjemnością. Karolina przygotowała dla nas wyborne spaghetti, pograliśmy w karty, a rano zjedliśmy pyszne śniadanie. Szkoda, że czas tutaj płynął tak szybko. Chętnie bym został tam dłużej, zwłaszcza, że w porównaniu do akademika, owe mieszkanie było wręcz niebem. Jednak zanim powrót do akademika, to jeszcze jedno miasto przed nami - Bolonia (Bologna). Miasto na szczęście znajdowało się niedaleko naszego noclegu, więc nie musieliśmy wstawać potwornie wcześnie. Zabawną ciekawostką, jaką odkryliśmy jadąc do tego miasta, jest fakt, że przy autostradzie do Bolonii co kilka kilometrów znajduje się zatoczka oraz dystrybutor z sosem bolońskim dla wygłodniałych podróżujących.


Bolonia słynie oczywiście ze spaghetti oraz lazanii. Oprócz tego jest znanym ośrodkiem turystycznym, handlowym, kulturowym, ale też naukowym. Znajduje się tutaj najstarszy na świecie uniwersytet, założony w 1088 roku. Jest też pełna zabytków i krużganków. Chyba tak się to nazywa. Chodzi mi o takie chodniki przy ulicach, które znajdują się pod budynkiem - z jednej strony mamy ścianę budynku, z drugiej kolumny. W całym mieście tego typu chodniki mają w sumie ponad 30km długości.


Wycieczkę po Bolonii rozpoczęliśmy spacerem w kierunku ścisłego centrum miasta - Piazza Maggiore. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do imponująco wielkiej i ciekawie zbudowanej Katedry Świętego Piotra. Barokowe wnętrze spełnia swoje zadanie - ukazuje wielkość Kościoła i małość człowieka. Podobały mi się przeszklone otwory w posadzce, przez które można było zobaczyć podziemia budynku.





Kiedy mieliśmy już dojść do centrum, zauważyliśmy po drodze jeszcze jedno miejsce, którego nie mogliśmy sobie odpuścić. A przynajmniej ja i Artur. Był to oryginalny sklep Disney'a. W środku pełno zabawek, gadżetów, pluszaków - wszystko w motywie filmów animowanych tego twórcy. Jeżeli o mnie chodzi, to mógłbym stamtąd w ogóle nie wychodzić. Wspaniałe miejsce, szkoda tylko, że wszystko takie drogie...


Ja chce takie kapcie :D

W końcu jednak udało nam się dotrzeć na miejsce - Piazza Maggiore. Plac otoczony jest przez wiele zabytków, a i na nim samym znajduje się kilka. Na przykład pomnik Posejdona, którego niestety nie mieliśmy możliwości zobaczyć, ponieważ jest on aktualnie poddawany renowacji. Moglismy za to zobaczyć Bazylikę Świętego Petroniusza, Palazzo Comunale, w którym znajdowała się ciekawa wystawa rysunków z artystyczną wizją miasta, oraz parę innych ładnych budynków. Co do tej pierwszej - Bazyliki Św. Petroniusza - podobnie jak Katedra Świętego Piotra imponuje swoją wielkością (szósty co do wielkości kościół w Europie). W świątyni znajduje się zegar słoneczny autorstwa Gian Domenico Cassini z XVII wieku z 67 metrową wskazówką, gnomonem, najdłuższym na świecie. Na posadzkę świątyni pada przez otwór w sklepieniu promień światła słonecznego, który oznacza konkretny dzień miesiąca (źródło). Bardzo podobał mi się też ołtarz, który nie przylegał do tylnej ściany, a zdawał się lewitować pośrodku głównej nawy. Niestety w środku nie wolno robić zdjęć.






Takie kanapy powinni postawić przy pradawnym kręgu.

 
 Kolejnym punktem wycieczki były wieże. Dwie wieże w Bolonii. Obok kręcił się hopbajt (grupa ośmiu hopbitów) i pytali o jakiś pierścień, ale udałem, że nic o nim nie wiem. Jedna z wież już się przewraca - trochę jak krzywa wieża w Pizie, tylko bardziej Bolońska i bardziej kwadratowa. Nad głowami, oprócz ciekawego widoku, mieliśmy misterną plątaninę stalowych lin podtrzymującą tą niezwykłą konstrukcję. Druga wieża się nie przewraca, a przynajmniej nie aż tak. Stoi dumnie, lekko w duszy podśmiewając się z chwiejnego nastroju brata. Z tego co wyczytałem, Bolonia nazywana jest miastem wież, a to dlatego, że dawniej było ich tu naprawdę sporo - służyły jako swego rodzaju bloki mieszkalne. Aktualnie ostało się ich chyba około 20 w całym mieście, a te dwie najbardziej znane, które widzieliśmy, widnieją na zdjęciach poniżej.


(zakrzywienie trochę spotęgowane panoramiką zdjęcia)


Ale nie ma co tam siedzieć i szukać pierścieni, trzeba iść dalej. Kolejny punkt programu toooo... Werble proszę! (nie mam pojęcia po co)... Plac Świętego Stefana, oraz klasztor podpisany na mapie jako "The Seven Churches. Plac nie za duży, ale bardzo ładny. Otoczony zabytkowymi domami i krużgankami oczyzwisajcie. Oczywiście. W klasztorze mieściło się też małe muzeum z ikonami, ornatami, monstrancjami i wielką skrzynią skarbów. No może nie było w środku skarbów, ale myślę, że sama skrzynia jest warta więcej, niż to ile można w niej zmieścić. Pięknie ozdobiona, zamykana na 3 zamki i ogromnie wielka (słówko na dziś: "pleonazm").







Na koniec, wygłodniali i zmęczeni udaliśmy się jeszcze na poszukiwanie pizzy. W końcu byliśmy we Włoszech, nie? Udało nam się znaleźć całkiem niezłą pizzerię, na pewno lepszą niż ta w Trieście sprzed kilku tygodni. Niemniej jednak wciąż uważam, że polska pizza jest smaczniejsza. Ta włoska jest jakaś bez wyrazu.

W końcu nadszedł czas podsumowania. Problem mam taki, że ten post jest już tak długi, iż nie pamiętam o czym pisałem na początku. Spróbuję oddzielić w podsumowaniu Wenecję od Bolonii, żeby nie wyszły mi maski ze spaghetti, albo gondole pływające w sosie bolońskim.

Wenecja wywarła na mnie duże wrażenie. Szczerze mówiąc, myślałem że miasto jest przereklamowane i gdy je zobaczę wcale nie będzie mi się tak podobać. No i pewnie gdybyśmy zaczęli od free-toura, to tak bym dalej myślał (serio był beznadziejny, nie polecam). Na szczęście jednak w pięknej pogodzie pobłądziliśmy w ciasnych uliczkach Wenecji i zobaczyliśmy mnóstwo wspaniałych rzeczy. Kolorowe sklepy z kolorowymi maskami koloru koralowego. Liczne kanały, do których spływa kanalizacja... Dobrze, że nie było upału... Cukiernie pełne najróżniejszych ciastek, krwiożercze gołębie, piękne zabytki, wspaniałe widoki. Wiem, że brzmi to na ironię, ale mówię serio, podobało mi się. Nawet krwiożercze gołębie - było śmiesznie. Myślę, że Wenecja jest warta odwiedzenia, przede wszystkim ze względu na swoją nietypowość.

Co innego jeżeli chodzi o życie i mieszkanie w Wenecji. Nie wiem jak to jest w ogóle możliwe. Wszędzie ciasne uliczki, mnóstwo ludzi i hałasu 24/7, brak zieleni, komunikacji i wielu innych rzeczy, do których przyzwyczaiło mnie życie w mieście. No i jest tam bardzo drogo. Już nawet abstrahując od życia w tym mieście - już kilkudniowy pobyt kosztuje fortunę. Taniej, ale niestety wciąż drogo jest też w Bolonii.

Drugie zwiedzane przez nas miasto wydało mi się być kompletnie odmienne od Wenecji. Wydawało się być już bardziej typowe niż Wenecja. To co mnie tu jednak zaskoczyło, to ogrom kościołów. Do którego byśmy nie weszli, to był on imponująco wielki. Co ciekawe, zwiedzanie tychże było też darmowe (nie to co w Krakowie na przykład...). Mimo, że jest to mało związane z samym miastem, bardzo podobał mi się sklep Disneya. Żałuję również, że nie zobaczyliśmy posągu Posejdona, ale może to dobry pretekst, żeby jeszcze tu kiedyś wrócić.

Tak swoją drogą - szukając informacji do tego posta i przeglądając mapę, zauważyłem coś ciekawego i już wiem czemu Bolonia kojarzy się z sosem pomidorowym, spaghetti i lazanią. Spójrzcie tylko:


Całe miasto jest czerwone, a w połączeniu z jaśniejszymi ulicami wygląda jak wielkie spaghetti.

Komentarze