Dolina rzeki Soča

W minioną sobotę udałem się na zorganizowaną przez ESN wycieczkę doliną rzeki Soča (czyt. socza). Przed wycieczką sprawdziłem jedynie nazwę tego miejsca i uznałem, że skoro nie znam nazwy, to pewnie tam nie byłem, więc jadę. Moje przypuszczenia okazały się słuszne - rzeczywiście nigdy mnie tam nie było. Także bez większego przygotowania, bez żadnych oczekiwań, nie znając nawet kierunku podróży wsiadłem do autokaru i... i bardzo miło się zaskoczyłem :)


Rzeka Soča przepływa przez Słowenię oraz Włochy. Swój bieg zaczyna w Alpach Julijskich, czyli w północno zachodniej części Parku Narodowego Triglav. Jeżeli pamiętacie moje zdjęcia znad jeziora Bohinj, to za jeziorem, w tle zdjęcia widoczne są góry - właśnie za tymi górami płynie rzeka Soča. Ma ona około 140km, wydaje się płytka, ale najbardziej zachwyca swoim kolorem. Po więcej faktów odsyłam tutaj, a ja zaczynam opowieść.

Wyruszyliśmy, a jakże, z samego rana. Na miejsce zbiórki musiałem dojechać rowerem, omal nie wypluwając przy tym płuc z powodu mroźnego nocnego powietrza. Na miejscu bardzo się ucieszyłem, ponieważ okazało się, że jedziemy z bardzo fajnym przewodnikiem. Po kilku wycieczkach organizowanych przez ESN przywykłem już do przewodników-ochotników czytających w autokarze Wikipedię przez mikrofon w ramach "oprowadzania". Ten na całe szczęście jest pełnej klasy przewodnikiem (wykazuje wysoką konduktancję, hehe) i nauczycielem historii. Przy okazji ma fajne poczucie humoru. Wiedziałem więc, że wycieczka będzie nie tylko obfitować w fajne widoki, ale i ciekawe historie.

Zanim opowiem o pierwszym przystanku na naszej drodze wspomnę jeszcze śmieszną ciekawostkę. Słowenia jest na tyle małym i górzystym krajem, że najszybsza droga do miejsca docelowego prowadziła przez Włochy. Wjechaliśmy do Włoch tylko po to, żeby ominąć kilka gór i wrócić do Słowenii po ich Drugiej stronie. Przy okazji wielkie brawa dla naszego kierowcy, który wielkim autokarem idealnie mieścił się na wąskich, górskich uliczkach skręcających o 175 stopni tuż nad przepaścią. Dodatkowe emocje gwarantowane.

Zdjęcia niestety robione przez szybę autokaru, więc jakość jest słaba...


Naszym pierwszym przystankiem było muzeum Ravelnik. Jest to zachowana i lekko odrestaurowana baza wojskowa z czasów pierwszej wojny światowej. Znajduje się na grzbiecie jednej z gór przy Soči. Zgodnie z tym co opowiedział nam pan przewodnik, dolina ta była linią obrony Monarchii Austro-Węgierskiej przed Ententą (mapka). W muzeum można zobaczyć okopy, zasieki, niewielkie domki i tunele utworzone wtedy przez walczących żołnierzy. 



Widok na dolinę (niestety pod słońce).

Żołnierskie prycze w chacie z poniższego zdjęcia.


Stanowisko strzelnicze.


Wejście do bunkru i podziemnych tuneli

Bez światła.

I ze światłem (i trybem nocnym w aparacie) :)



Ogromne wrażenie zrobiły na mnie tunele. Podczas gdy cała wycieczka poszła do nich na samym początku, ja postanowiłem najpierw zobaczyć pozostałe "eksponaty" i do tuneli wszedłem potem... sam. Czułem się jak w horrorze. Wszędzie dookoła ciemno, ja zamknięty w plątaninie tuneli wydrążonych w skałach z jedną małą diodą LED w telefonie. Widoczność +/- półtora metra. Po pierwszym zakręcie nie docierały do mnie już żadne promienie światła słonecznego. Niesamowite przeżycie.



Wyjście z tunelu.

I wejście do niego.

I do kolejnej odnogi tunelu.

Głodnym tego typu wrażeń dodam tylko, że jest to tylko jedno z tego typu muzeów na tym terenie i wcale nie jest duże. Zgodnie z tym co opowiedział nam przewodnik praktycznie na wszystkich górach w okolicy można znaleźć tego typu kompleksy.

Po opuszczeniu muzeum wsiedliśmy ponownie do czołgów... To znaczy autokarów! i pojechaliśmy do miejscowości Most na Soči (muszę to przetłumaczyć?). W gruncie rzeczy zwykła, mała miejscowość z niedużym deptakiem przy jeziorze. W sezonie letnim pewnie jest tu sporo turystów, jednak obecnie miejscowość sprawiała wrażenie uśpionej. Jedyny sklep oczywiście był zamknięty. Z kilkunastu restauracji otwarte były dwie i jedna mała kawiarnia. Udałem się więc na spacer wzdłuż brzegu jeziora (rzeka w tym miejscu staje się na tyle szeroka, że nazywana jest jeziorem) i w tym urokliwym klimacie zjadłem drugie śniadanie (czyli garść wafli ryżowych, jabłko i rogalika).


Ten kolor wody jest wspaniały.




W tym miejscu łączą się dwie rzeki i bardzo ciekawie ułożyły się liście na wodzie (są w linii).


W takich okolicznościach przyrody spożywałem drugie śniadanie.

Sztuka!


Więcej sztuki!

I sztuka w 3D!

I nawet ja!

O Most na Soči zahaczyliśmy przede wszystkim po to, aby coś zjeść, więc byliśmy tam tylko tyle czasu ile wszyscy potrzebowali na zamówienie i zjedzenie pizzy. Następnie ponownie wsiedliśmy do autokarów i ruszyliśmy do ostatniego przystanku naszej przygody - nad wodospad Kozjak, podobno najładniejszy wodospad w Słowenii. Mi osobiście bardziej koz(j)acka wydała się sama ścieżka do niego prowadząca. Przechodziła najpierw nad przepaścią, w dole której płynęła Soča, a następnie przez las wzdłuż jednego z jej dorzeczy. Sam Kozjak również był ładny, ale spodziewałem się czegoś bardziej.... bardziej. Sam wstęp na teren skąd można zobaczyć wodospad jest płatny, a do tego trzeba potem wystać w kolejce nad samym wodospadem, co może trochę psuć ogólne wrażenie.










Dziki fiołek alpejski.


Czemu ja zawsze dziwnie wyglądam na zdjęciach? D:

Każdy krok buja całym mostem. Fajne uczucie :)

Kolor tej wody jest wspaniały. Mogę patrzeć bez końca.




Ogólnie rzecz biorąc jestem bardzo zadowolony z tej wycieczki. Poznałem kolejne wspaniałe miejsca w Słowenii i kawał historii. Najbardziej podobało mi się muzeum Ravelnik, jednak jestem pewien, że widoki z pozostałych przystanków, jak również i z samej podróży autokarem, pozostaną ze mną na długo. Tego dnia po raz pierwszy podczas tego Erasmusa poczułem, że jestem naprawdę szczęśliwy, że tu jestem :)

Komentarze